Cukrzyca w szkocką kratę

Mariusz Masiarek
Mariusz Masiarek, przewodniczący Towarzystwa Pomocy Dzieciom i Młodzieży z Cukrzycą

Jak często zdarza się cukrzycowym rodzinom narzekać na stan opieki diabetologicznej w Polsce. Pewnie często i w zależności od typu cukrzycy bardzo różnie. Inne problemy maja diabetycy dorośli z cukrzycą typu 2 a inne najmłodsi z typem 1. Zupełnie inne młodzi dorośli z cukrzyca insulinozależną.

Często również w takich narzekaniach odwołujemy się do tego jak jest gdzieś indziej. I argumentujemy, że w innych krajach jest na pewno lepiej, bo jest większa refundacja, bo nie trzeba martwić się o dostępność leków itd.

Nie chcę omawiać w tym felietonie warunków życia osoby chorej na cukrzycę w innych państwach europejskich czy Stanach Zjednoczonych. Mogę z pewnością stwierdzić, że jest inaczej. Jest jednak jedna kwestia, którą pozwolę sobie opisać. I to nie na podstawie przepisów wyjętych z tamtejszych ustaw tylko dzięki spotkaniu osoby, która właśnie powróciła do Polski po kilku latach emigracji.

Na jednym z cukrzycowych szkoleń miałem okazję rozmawiać z mamą kilkuletniego Oskara, która właśnie wróciła ze Wysp Brytyjskich. Diagnoza cukrzycy spotkała ich na emigracji dwa lata wcześniej. Klasyczny zestaw objawów, czyli tak jak u każdego. Nie może być inaczej w przypadku cukrzycy typu pierwszego.
Jednak różnica pojawia się w momencie kiedy dziecko z rodzicami trafia do szpitala. Tam szybka diagnoza, w zależności od poziomu glikemii odpowiednie postępowanie personelu medycznego, błyskawiczna edukacja i po niespełna 36 godzinach od przyjęcia wypisanie do domu. Jak to możliwe? Otóż tamtejsze rozwiązanie nie zakłada w przypadku braku powikłań dłuższej hospitalizacji. Pacjent i jego rodzina dostaje na początek tyle wiedzy ile są w stanie udźwignąć i pewnie tyle aby poradzić sobie z największymi problemami na początku choroby. Dostają również kartkę z numerem telefonu, pod który mogą dzwonić w każdej chwili i uzyskają fachową pomoc edukatora czy pielęgniarki.
Myślę, że dla niektórych sytuacja przedstawiona przez mamę jest nie do pomyślenia w polskich realiach. Jak wiadomo pobyt w szpitalu przedłuża się nawet do dwóch tygodni. A o całodobowej pomocy raczej nie myślimy.

To przysłowiowe rzucenie na głęboką wodę z minimalną dawka wiedzy ma swoje dobre strony. Tak twierdzi spotkana mama. Po pierwsze nie zaprzątali sobie na początku głowy niepotrzebnymi informacjami, po drugie minimalna dawka wiedzy spowodowała, że łatwiej się oswoili z nową sytuacją, po trzecie nauczyli szybko się starać się samemu rozwiązywać problemy i wreszcie po czwarte i kto wie czy nie najważniejsze sytuacja ich nie przygnębiła i nie załamała. Ot, podjęli kolejne wyzwanie w swoim życiu.

Kiedy spróbujemy sobie przypomnieć, mam na myśli rodziców małego cukrzyca, do których sam się zaliczam, w jakim nastroju opuszczaliśmy szpitalny oddział diabetologiczny to wydaje się to niemożliwe. Gdzie przeliczniki, wymienniki, kontrole, egzaminy czy przerażająca wiedza o późnych powikłaniach…

A jednak. Można i w ten sposób rozpocząć życie z cukrzycą w rodzinie. Jest jednak coś co jest niezwykle istotne w tej opowieści. Ciągłe wsparcie zespołu edukacyjnego oraz dostępność do wiadomości o różnych sposobach leczenia. Nie oznacza to, że w Szkocji wszystkie dzieci na początek otrzymują pompę insulinową z najwyższej półki i zestaw do ciągłego monitoringu bezpłatnie.
Jak wynika z relacji mamy Oskara jest wręcz odwrotnie. W pierwszej kolejności uczą się absolutnych podstaw z wykorzystaniem podstawowych narzędzi czyli pasków, glukometru i penów. Trafiają do domu z przeświadczeniem, że to wystarcza do dobrego prowadzenia cukrzycy. Dopiero potem w miarę nabytego doświadczenia, krzepną i układają życie na nowo z tym co mają do dyspozycji.

Oskar przyjechał do Polski leczony intensywną insulinoterapią przy pomocy wielokrotnych wstrzyknięć insuliny, czyli na penach doskonale sobie radząc . Pompę w szkocka kratę przywiózł ze sobą i czeka wspólnie z mamą na moment, kiedy będzie gotowy. Jednak podpięcie pompy wcale jest celem. Cel jest zawsze jeden. Dobre cukry. A jakim narzędziem je uzyskamy to kwestia drugorzędna.
I do tego jeszcze cudowne nastawienie otoczenia, które wspiera a nie rozpacza i rozczula się na ciężkim losem.

Może to tylko jednostkowa historia. Może ktoś ma inne doświadczenia. Chętnie poznam te opowieści.

Felieton ukazał się również w magazynie SzugarFrik

Skip to content